Jak podróżować we dwoje i nie zwariować

Niniejszy post miał powstać z okazji walentynek, ale że w walentynki odpoczywaliśmy pielęgnując wspólne nicnierobienie – powstał dzisiaj 🙂 nic nie tracąc na aktualności. Bo przecież będą kolejne podróże we dwoje, kolejne walentynki i kolejne wspólne lata…

No właśnie. Jakby tych wspólnych lat nie liczyć, to już (i dopiero) prawie 9! Od prawie trzech jest z nami Diuna- Abigar II z Peronówki. Mamy za sobą dwie wspólne długie podróże i choć na razie cieszymy się powrotem do Polski i byciem tu i teraz, w naszych głowach powoli rodzą się kolejne pomysły (nie, nie pytajcie nas jakie bo i tak nie odpowiemy ;p – to na razie tajemnica). Nie jest jednak tajemnicą to, że nasze podróże nie należą do łatwych. W czasie pierwszej przeszliśmy z Diuną 500 kilometrów przez Himalaje Garhwalu, w czasie drugiej – przejechaliśmy ponad 6000 km na rowerach. W obu przypadkach większość nocy spędziliśmy w namiocie, omijaliśmy miasta i hotele (chociaż oczywiście czasem zdarzały nam się również takie noclegi), gotowaliśmy na gazie lub ognisku i wciąż, prawie 24 godziny na dobę byliśmy razem.

Trudne warunki, zmęczenie, stres, brak możliwości wyjścia i trzaśnięcia drzwiami – bo jak tu trzasnąć materiałowym, zamykanym na suwak wejściem do namiotu? Jak w ogóle z niego wyjść gdy na zewnątrz czyhają chmary brzęczących krwiopijców? No jak? I jak przede wszystkim w takich warunkach nie zwariować? Jak nie spakować plecaka i nie wyruszyć w drogę powrotną? Jak wciąż być razem?

Oto nasza osobista lista rzeczy, które pomagają nam nie zwariować kiedy podróżujemy razem.

A po co właściwie to robimy? Czyli wspólny cel

– Ty, a po co właściwie to robimy? – zapytał Przemek pewnej nocy gdy gdzieś w Rosji leżeliśmy w namiocie nie mogąc zasnąć.
– Nie wiem – odpowiedziałam i zaczęłam się śmiać.

Cel, to coś, co nas nakręca do działania i nadaje sens naszym wysiłkom. W czasie dwóch podróży nauczyliśmy się, że dla nas najważniejszym celem jest droga ku niemu. To, co w podróży najciekawsze i najbardziej poruszające zdarza się wówczas gdy cel, do którego dążymy jest jeszcze gdzieś daleko, za horyzontem. Wtedy codziennie jest po co wstawać, pakować się i ruszać w dalszą drogę. Nawet kiedy mamy się serdecznie dość i nie możemy już na siebie patrzeć (co zdarza się dość często, ale na szczęście nigdy nie trwa długo) majaczący w oddali cel, do którego dążymy razem jest czymś co nas łączy nawet wtedy, gdy wszystko inne dzieli. – Bo jak to? Mielibyśmy teraz zrezygnować? Po tym wszystkim co przeszliśmy (dosłownie i w przenośni), gdy cel jest już tak blisko (a przy najmniej bliżej niż miesiąc, tydzień, dobę temu)? Dopóki przed nami jest cel, dopóty wszystko co robimy ma sens. Gorzej, kiedy ten cel osiągniemy. Wtedy trzeba zadać sobie pytanie co dalej? A odpowiedź na nie nigdy nie jest łatwa. Tak właśnie było, gdy po wielu dniach rowerowej odysei dotarliśmy do Olgij w Mongolii, gdzie okazało się, że z przyczyn od nas niezależnych realizacja kolejnego celu – dwumiesięcznego marszu przez mongolski Ałtaj – nie jest możliwa. Co wtedy? Jak nie zwariować? Wtedy trzeba sięgnąć do innych sposobów…

Krew, pot i łzy – czyli wspólnota doświadczeń

Wysypka na pośladkach (tak, te słynne krosty, o których już pisaliśmy), zmęczenie i sen, głód i gotowana na ogniu soczewica, sytuacje niebezpieczne i piękne chwile. Wszystko to przeżywane razem stwarza nasz mały, wspólny świat. Nikt inny tego nie przeżył, a nawet jeśli – nie w taki sposób. Wspólnota doświadczeń kształtuje wspólny sposób patrzenia na świat. To nas kręci, tamto nie; to nas zachwyca, a to nie bardzo… Różnimy się od siebie.. i to bardzo. Charakteryzuje nas różna wrażliwość i emocjonalność: kiedy ja płaczę, Przemo się złości; kiedy ja się złoszczę – on nie rozumie o co mi chodzi… Ja mówię różowy, Przemek – pomarańczowy. Ja jestem weganką (w podróżach- wegetarianką) – Przemek za nic na świecie nie chce zrezygnować z mięsa. Różnice można by mnożyć i mnożyć… A jednak kiedy jesteśmy w drodze, realizując wspólny cel, oboje patrzymy w jednym kierunku chociaż pod różnymi kątami.

Gdy jest naprawdę źle – czyli o zaufaniu

Co mają złe chwile wspólnego z zaufaniem? Nie, nie jest to „z” w środku. A przynajmniej – nie tylko. Kiedy nie możemy już ze sobą wytrzymać, z ust, jak z procy wylatują słowa, których za chwilę będziemy żałować ratuje nas tylko zaufanie. Ufamy, że ta druga osoba, której w tej właśnie sekundzie nienawidzimy najbardziej na świecie, a za razem, jednocześnie najbardziej na świecie za nią tęsknimy, tak naprawdę nie chce nas skrzywdzić. Ufamy, że to chwilowy konflikt, burza która kiedy przeminie, przyniesie czyste, błękitne niebo. Nie, nie jest to łatwe. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą silne emocje, krzyk i łzy. Nauczenie się ufania w nasz związek zajęło nam dobrych kilka lat. Tak naprawdę zaczęliśmy tego doświadczać dopiero idąc przez Himalaje. A jak do tego doszliśmy? No cóż, po prostu musieliśmy swoje przejść 🙂

Jak się nie ma co się lubi...

Miłość, namiętność, zaufanie. Wszystko to jest ważne w związku. Ale co najbardziej przydaje się w związku pary podróżników? Odkrycie tego również zajęło nam dobrych kilka lat… My się po prostu lubimy. Oczywista oczywistość? Nie, przynajmniej nie dla nas. Poznaliśmy się prawie dziewięć lat temu, w austriackim Hollentalu, gdzieś pod skałami. Dwa tygodnie później ruszyliśmy razem w pierwszą wspólną podróż – w skały Rumunii. A potem już jakoś poszło… Żyliśmy szybko i intensywnie, często na oscylując między granicznymi emocjami. Nie było czasu i miejsca na to, by po prostu się polubić. Ten czas nadszedł w czasie podróży przez Garhwal, gdy na zewnątrz szalała burza, a my spędzaliśmy już trzeci dzień zamknięci w maleńkim namiocie gdzieś na pustkowiu.

Co to znaczy, że się lubimy? Przede wszystkim lubimy spędzać ze sobą czas. Możemy więc grać w karty, szachy (nawet jeśli to ja zawsze przegrywam) czy podróżne scrablle (tu role się odwracają), rozmawiać lub po prostu leżeć obok siebie robiąc nic. I tak jest fajnie 🙂

Jeszcze tylko jeden rozdział - czyli o szukaniu przestrzeni dla siebie

Co jednak wtedy, gdy pomimo tego całego lubienia, gry nudzą (bo ile razy można wygrywać/przegrywać), kończą się tematy do rozmowy a nicnierobienie po prostu nuży? Wtedy ratują nas książki (bez elektronicznego czytnika nigdzie się nie ruszamy) lub słuchanie muzyki. Wystarczy otworzyć książkę (włączyć czytnik) lub założyć na uszy słuchawki i w kilka sekund można przenieść się zupełnie gdzie indziej- nie ruszając się na krok z namiotu. Przenieść się do swojej własnej przestrzeni gdzie nikt nie ma wstępu.

Gdy już nic nie działa – czyli terapeuta na czterech łapach

– Mam dość, wracam.
– Proszę bardzo, jedz, ale kto zajmie się psem?
– Ty, ja nie dam rady wrócić sama za przyczepką.
– Chyba śnisz…

No właśnie już nie… Obecność psa otrzeźwia nas zawsze gdy nie działa już nic innego. Bo przecież oboje jesteśmy za nią odpowiedzialni, oboje tak samo do niej przywiązani. I chociaż Przemek zwykle żartuje że jego jest część przednia, moja – tylna to tak naprawdę oboje kochamy całą Diunę i patrząc w jej brązowe oczy, nawet w największym kryzysie przypominamy sobie o miłości do siebie nawzajem.

© 2015, Wataha w podróży. All rights reserved/Wszystkie prawa zastrzeżone. Każda kopia musi być w widoczny sposób opatrzona oświadczeniem o treści: „Materiał ten pochodzi z bloga www.3wilki.pl”.

5 Comments